Jacek Giedrojć
Wydawnictwo Znak

Dlaczego myślenie ekonomiczne psuje gospodarkę, politykę i społeczeństwo?
Jak utorowało drogę do władzy populistom po obu stronach oceanu?
Jak to się stało, że politycy zaczęli traktować obywateli jak klientów i doprowadzili do pogłębienia nierówności społecznych?

Ta książka nie jest krytyką kapitalizmu, lecz bezrefleksyjnego kultu systemu, który wyjałowił świat z wartości. Myślenie ekonomiczne wypacza sens istnienia korporacji, prowadzi do zastoju. Psuje politykę i prawo, które przestają służyć społeczeństwu. Kiedyś idee wielkich ekonomistów pomagały budować potęgę świata zachodniego. Dzisiejsze myślenie ekonomiczne – jest pułapką.

Jacek Giedrojć jest założycielem Warsaw Equity Group, firmy inwestycyjnej która od początku lat 90. wspiera własnym kapitałem rozwój polskich przedsiębiorstw. Jest doktorem nauk społecznych oraz absolwentem studiów MBA na uniwersytecie Harvarda. Jego poprzednia książka nosi tytuł Competition, coordination, social order (2017). W czasie wolnym podróżuje, gra w golfa, żegluje i nurkuje.

Fragment książki:
CZY PARADYGMAT JEST DO OBRONY? CZTERY MOŻLIWE STANOWISKA
Nikt, kto jest tyko ekonomistą, nie może
być znakomitym ekonomistą.
Friedrich Hayek

Jak pisał Tony Judt, marksistowska dialektyka oraz sztuka rabinackich dysput polegają na tym, aby zawsze spaść na cztery łapy. Ekonomiczne myślenie, swobodnie odwołujące się jednocześnie do racji pozytywnych i normatywnych, do argumentacji apriorycznej i empirycznej, jest twórczym rozwinięciem tych umiejętności.

W tym rozdziale opisane zostały trzy w miarę spójne stanowiska zajmowane przez ekonomistów w dyskusjach na temat roli ekonomii w praktyce społecznej: czysty pozytywizm, wektor ekonomiczny nieredukowalny do moralności, sprawiedliwości i wolności oraz skrajny ekonomizm. W praktyce większość ekonomistów oscyluje między tymi perspektywami w zależności od problemu. W ostatniej części rozdziału prezentuję propozycję czwartego stanowiska – ekonomii humanistycznej. Ujęcie to rozciąga domenę ekonomii poza efektywność i uwzględnia aspekty innowacyjności i sprawiedliwości.

Czwarte stanowisko – ekonomia humanistyczna
Żadna z przedstawionych wcześniej perspektyw [skrajny ekonomizm, wektor ekonomiczny nieredukowalny do moralności, sprawiedliwości i wolności oraz czysty pozytywizm – przyp. redakcji] nie przekonuje. Ekonomia pozytywistyczna jest nie tylko wątpliwa, ale również zostawia poczucie niedosytu. Z pewnością ekonomiści mają coś więcej do powiedzenia o gospodarce i społeczeństwie, niż to wynika z gromadzenia danych i poszukiwania korelacji. Dwie pozostałe są nie do utrzymania. Debaty ekonomiczne nie dają się całkowicie oddzielić od filozoficznych, socjologicznych, politologicznych.

Prosty sposób opisu tych powiązań może być następujący. Każde zagadnienie gospodarcze ma trzy wymiary. Po pierwsze: efektywność. Ważne, żeby zasoby się nie marnowały i trafiały tam, gdzie są najbardziej cenione, żebyśmy nie budowali mostów ze złota. Po drugie: postęp. Współczesny poziom życia nie jest wynikiem coraz lepszej gospodarności, lecz postępu technicznego i organizacyjnego. W neoklasycznym myśleniu te dwa wymiary są traktowane jako tożsame, ale to błąd. Więcej efektywności może oznaczać mniej postępu (na przykład kiedy firma rezygnuje z inwestowania w nowatorskie, a więc niepewne przedsięwzięcie w obawie przed zmarnowaniem zasobów). Po trzecie: sprawiedliwość. Hasłem tym określam relacje społeczne, instytucje i moralność, które muszą być podtrzymywane i reprodukowane przez gospodarkę – panujące zwyczaje i sposoby działania. Więcej sprawiedliwości może oznaczać mniej postępu (na przykład kiedy z powodów etycznych ograniczamy badania genetyczne), a więcej efektywności może oznaczać mniej sprawiedliwości (na przykład zapewnienie godziwej płacy może zmniejszać wydajność).
Lepsze zrozumienie zagadnień etycznych przydałoby się nie tylko w polityce gospodarczej, ale także w ekonomicznych opisach i przewidywaniach. Jak przypomina Amartya Sen, ekonomia i etyka starają się odpowiedzieć na podobne pytania: jak dobrze żyć, jak dobrze zorganizować społeczeństwo. Badanie i wpływanie na motywacje ludzkich działań znajdują się w centrum zainteresowania obu tych dziedzin wiedzy. Jest oczywiste, że ludzie często ignorują nakazy etyki. Ale pogląd, że zachowują się wyłącznie instrumentalnie i że etyczne względy nie mają żadnego wpływu na ich decyzje, jest absurdalny. Zatem każda teoria odwołująca się do ludzkich motywacji winna uwzględniać zarówno instrumentalne, jak i etyczne motywacje. Tutaj ekonomiści mogliby skorzystać z dorobku etyki, socjologii moralności i innych nauk społecznych. I odwrotnie. Ekonomia wypracowała wyszukane metody analizy ludzkich relacji, które, jak wspomniałem wcześniej, doprowadziły do interesujących i nieoczywistych wniosków. Uproszczone założenia o instrumentalnym nastawieniu człowieka i aprioryczne rozumowanie z tych założeń pomogły lepiej naświetlić pewne aspekty ludzkich relacji. Również fundamentalne wartości oddziałują instrumentalnie i niedobrze byłoby zignorować ich konsekwencje.

Ekonomia wyspecjalizowała się w badaniu konsekwencji skomplikowanych systemów takich instrumentalnych współzależności i z wyników tych dociekań mogą skorzystać etycy.
Wracając do naszych trzech wymiarów, nie da się maksymalizować dobra w żadnym wymiarze w oderwaniu od pozostałych. W analizie i praktyce gospodarczej trzeba uwzględnić wszystkie trzy. Co więcej, wymiary te wchodzą z sobą w subtelne interakcje bardziej przypominające procesy chemiczne albo biologiczne niż newtonowską mechanikę. W efekcie tych interakcji pojawiają się nowe właściwości: preferencje, praktyki, instytucje. Regulują one zachowania społeczne, dzięki którym udaje się przezwyciężyć czysty egoizm i osiągać wartościowe cele. Instytucje powstają z różnych powodów, na przykład stowarzyszenia zaspokajają potrzebę rozwijania rozmaitych zainteresowań i wspólnego spędzania czasu. Niektóre, takie jak rodzina albo naród, cenimy dla nich samych. W wypadku innych korzyści są czysto instrumentalne, na przykład firma pozwala na osiąganie celów gospodarczych nie do osiągnięcia na rynku.
Praktycznie każda decyzja gospodarcza dotyczy wszystkich trzech wymiarów. Przywołajmy jako ilustrację szeroko ostatnio dyskutowany pomysł uniwersalnego dochodu dla każdego obywatela. W Szwajcarii odbyło się w tej kwestii referendum, Finlandia prowadzi projekt pilotażowy (ma się zakończyć w 2019 roku), a program 500+ jest jego odmianą. Wiele argumentów przemawia za wprowadzeniem dochodu uniwersalnego. Zapewniłby on środki utrzymania każdemu, a nie tylko tym mającym pracę, o którą w czasach automatyzacji może być coraz trudniej. W odróżnieniu od pomocy społecznej dochód otrzymywany przez wszystkich nie stygmatyzuje jego beneficjentów (tak jak powszechna darmowa edukacja nikogo nie poniża, ale zasiłek uwarunkowany ubóstwem już tak). Stawiając libertariański ideał na głowie, można dowodzić, że poprzez uwolnienie od tyranii pracy jest to sposób na zapewnienie autentycznej wolności każdemu. To z kolei mogłoby uwolnić ogrom twórczej energii, eksperymentowania z nowatorskimi modelami biznesowymi lub przedsięwzięciami opartymi na wolontariacie. Wreszcie uniwersalny dochód wyeliminowałby zniechęcające do aktywności zawodowej wysokie marginalne opodatkowanie osób rezygnujących z zasiłku na rzecz niskopłatnej pracy (dodatkowe zarobki bywają w całości pochłaniane przez podatki). Ponadto zastępując wiele innych programów, pozwoliłby zaoszczędzić na kosztach administracji.

Są też ważkie argumenty przeciw. Uniwersalny dochód może propagować lenistwo, a w każdym razie desakralizować płatną pracę jako podstawę kapitalistycznego ładu moralnego. Konsekwencje dla przedsiębiorczości są trudne do przewidzenia. Może też być niesprawiedliwy – ten sam dochód oznacza niższy poziom życia w wielkim mieście niż na prowincji. Wreszcie musimy się zastanowić, czy nas na taki dochód stać – z czego trzeba byłoby zrezygnować albo jakie podatki wprowadzić? Ewidentnie dopiero z praktyki dowiemy się, które z tych argumentów okażą się przesądzające. Zresztą w różnych kontekstach kulturowych, społecznych i politycznych różne czynniki mogą mieć rozmaity wpływ i różną siłę oddziaływania. Jedno jest jasne – po obu stronach bilansu mamy argumenty odwołujące się do efektywności, innowacyjności i sprawiedliwości.

Nie ma wątpliwości, że rynek jest potężną instytucją przyczyniającą się do dobrobytu. Czwarta perspektywa afirmuje rynek nie tylko jako technokratyczny ideał efektywnej alokacji zasobów, ale sferę, w której wolni i godni ludzie osiągają różnorakie cele, bynajmniej nieograniczone do maksymalizacji własnego stanu posiadania. Tak rozumiany rynek funkcjonuje razem z instytucjami państwa i społeczeństwa obywatelskiego. Instytucjami, które przyczyniają się do zaspokojenia potrzeb, ale również reprodukują zasoby kulturowe, wartości i normy społeczne oraz generują nowe idee, wiedzę i innowacje. W tej perspektywie rozwój gospodarczy jest rezultatem, nieledwie skutkiem ubocznym, zaufania społecznego podtrzymującego sfery wolności, a nie odwrotnie – źródłem zaufania i spoistości społecznej.

Ekonomia winna być zarówno praktykowana, jak i wykładana razem z innymi naukami społecznymi – w powiązaniu z humanistyką. Wielu wybitnych ekonomistów właśnie tak myślało, między innymi cytowani Myrdal czy Hayek, którzy (choć jako ekonomiści nie zgadzali się prawie w niczym) jak wielu kolegów po fachu zajmowali się również filozofią społeczną. Frank Knight, uważany za ojca założyciela szkoły chicagowskiej, doskonale zdawał sobie sprawę, że efektywna alokacja znanych, istniejących zasobów w celu najlepszego możliwego zaspokojenia znanych i istniejących preferencji jest tylko niewielką i niezbyt ważną częścią ludzkiej aktywności. Według tego myśliciela – którego za swego mistrza uważały między innymi takie ekonomiczne tuzy, jak nobliści Milton Friedman, George Stigler i James Buchanan – najważniejsza rzecz, której chce rozsądna jednostka, to nie zaspokojenie potrzeb, które ma, ale odkrycie większej liczby i bardziej wartościowych potrzeb. Jak to ujął Knight w opublikowanym w 1924 roku artykule The limitations of scientific method in economics:
Pierwsze pytanie odnośnie do naukowej ekonomii brzmi: na ile życie jest racjonalne? Na ile jego problemy sprowadzają się do form użycia danych zasobów w celu osiągnięcia danych wyników? Odpowiedź brzmi – tylko w niewielkim stopniu. Naukowy obraz życia jest bardzo ograniczony i cząstkowy, a życie w istocie jest raczej poszukiwaniem na polu idei, raczej próbą odkrycia wartości niż wykorzystywaniem wiedzy o nich do produkowania i czerpania zadowolenia w największym możliwym stopniu. Usilniej staramy się poznać siebie, swoje prawdziwe pragnienia, niż uzyskać to, czego chcemy. To narzuca pierwsze i najdalej idące ograniczenie koncepcji ekonomii jako nauki.

FINANSJALIZACJA, CZYLI RYNKI FINANSOWE PRZED GOSPODARKĄ
Nie może być jednocześnie prawdziwe, że: 1. Inwestorzy są racjonalni;
2. Rynki finansowe są efektywne; 3. Koszty pośrednictwa finansowego stanowią 9% PKB.
Richard Thaler
Parę lat temu prezes jednego z warszawskich domów maklerskich pochwalił mi się nową usługą, którą właśnie udostępnił swoim wybranym klientom. Polegała ona na możliwości lokowania wolnych środków w pewne instrumenty na międzynarodowym rynku finansowym dające zwroty o kilka setnych punktu procentowego wyższe niż na polskim rynku. Utrzymywał, że usługa ta jest bardzo cenna w czasach niskich stóp procentowych. Zapytałem, ile klienci płacą za zarządzanie ich portfelem inwestycyjnym w jego firmie. Odpowiedział, że opłata jest standardowa, 2% wartości portfela rocznie. Kiedy wyraziłem zdziwienie, że klienci płacą 2%, żeby uzyskać korzyść rzędu kilku setnych procent, z uśmiechem wtajemniczonego odpowiedział: nie, nie rozumiesz, my tego na wyciągach z rachunku tak nie pokazujemy. Zyski są w jednym miejscu, a opłaty są schowane gdzie indziej.
W ostatnich 30–40 latach rola finansów niepomiernie wzrosła. Nie będzie wielką przesadą twierdzenie, że branży finansowej udało się ulokować w samym centrum życia gospodarczego i politycznego. Tak zwane rynki recenzują politykę korporacji i rządów albo wręcz ją im dyktują. Oczywiście nawet dziecko wie, że nie chodzi tu o rynki samochodów albo chleba, lecz o rynki finansowe. Wiadomości o zmianach w indeksach giełdowych czy cenach obligacji rządowych śledzi się z nabożną uwagą, roztrząsa i komentuje na tysiąc sposobów. Wydarzenia w realnej gospodarce i polityce interpretuje się przez pryzmat ich odbioru przez rynki papierów wartościowych. Właściwie dopiero wtedy nabierają sensu.
Branża finansowa odniosła perswazyjny sukces. Rzekomo rynki finansowe są najważniejsze, a dobra gospodarka to taka, która najefektywniej alokuje oszczędności – i temu celowi należałoby podporządkować wszystkie w zasadzie instytucje gospodarcze i polityczne. Zdrowie gospodarki, a nawet społeczeństwa, można oto mierzyć stanem rynków finansowych, czyli zasobnością portfeli inwestorów. Nawet ludzie, dla których zyski z tych rynków stanowią niewielką część dochodu, śledzą indeksy giełdowe z dnia na dzień i cieszą się jak dzieci, kiedy w któryś dzień ich portfel zyskuje na wartości. Może to być pretekstem, żeby pozwolić sobie na ekstrawydatek, na przykład kolację w lepszej restauracji. Ubocznym skutkiem tego procesu jest cieplejsze nastawienie elektoratów do prorynkowej i probiznesowej polityki.
Termin „finansjalizacja” opisuje wiele zjawisk: wzrost znaczenia i rozmiarów systemu finansowego, orientację podmiotów gospodarczych na wyniki finansowe (zwłaszcza na zyski inwestorów) oraz zwiększenie znaczenia analiz finansowych i roli finansistów przy podejmowaniu decyzji gospodarczych i politycznych.
Wspólnym mianownikiem tych różnych zjawisk jest przekonanie, że generowanie zysków dla inwestorów to najważniejszy cel przedsięwzięć gospodarczych. Wiąże się to z mentalnością i kulturą organizacyjną, która od zarządzających funduszami inwestycyjnymi przeniosła się na menedżerów firm. Mentalność owa polega na preferowaniu krótkoterminowych, prostych i relatywnie pewnych zysków przy jednoczesnej niechęci wobec złożonych, długoterminowych przedsięwzięć obarczonych dużym ryzykiem (…)

mat. prasowe