Wstęp do książki – Marek Bieńczyk:

Film Stevena Spielberga E.T. kończy się pamiętną sceną. Pozaziemska istota musi wrócić do swoich i zanim zabierze ją latający obiekt przysłany z jej planety i już pięknie migający światełkami, żegna się ze swoim ziemskim przyjacielem, jeszcze chłopcem. Padają te dwa zdania:
– Chodź! – mówi E.T.
– Zostań! – odpowiada chłopiec.
Dialog najkrótszy z możliwych, lecz przypominam go, gdyż na swój sposób wyraża ideał rozmowy: możemy sobie mówić rzeczy różne, nawet sprzeczne albo pozornie sprzeczne, lecz najistotniejsze jest bliskie spotkanie, więź, która rozmówców połączyła. Przyjazna epifania; epifania przyjaźni na ten moment, tu i teraz. Myślę, że Katarzyna Kubisiowska
czuje to podobnie: cokolwiek by się miało podczas spotkania zdarzyć, liczy się wyciągnięta dłoń. Blisko, bliżej. Po pierwszej z nią rozmowie wiele lat temu wyszedłem z kawiarni, mając wrażenie, że trzymając każdy po przeciwległym uchwycie, skakaliśmy na jednej skakance. Mamy to szczęście, że na spotkania-gadania istnieją w polszczyźnie dwa podstawowe określenia: konwersacja i rozmowa. Oczywiście rozmowa też może być konwersacją, lecz konwersacja nie jest rozmową, przynajmniej w takim sensie, jaki w mym odczuciu pragnie nadać rozmowie Katarzyna.
Sztuka konwersacji powstała dosyć późno, w osiemnastym wieku, na francuskim dworze królewskim i przyległych do niego salonach prowadzonych najczęściej przez kobiety, arystokratki. Wywodziła się w dużej mierze z upodobania do aforyzmu, maksymy, złotej myśli, które w ówczesnej literaturze wywalczyły dla siebie ważne miejsce. Tyle że w sztuce konwersacji utraciły one swoją filozoficzną, poznawczą nośność i zamieniły się w puenty, bon moty czy kalambury – fajerwerki dowcipu, które gasną w chwilę po ich wypowiedzeniu. Rozmówcy przeobrażają się w szermierzy, specjalistów od słownych sztychów: wygrywa ten, kto coś powie lepiej i zyska większy poklask. Rozmawia się o wszystkim i niczym, jest przyjemnie, a największym wspólnym wrogiem uczestników jest nuda ujawniająca czczość wspólnie spędzonego czasu.
To najbardziej skrajna postać sztuki konwersacji, rzec można paroksystyczna, lecz historycznie dobrze opisana; można było osiągnąć wyżyny języka i inteligencji (do dziś podziwia się elegancję i styl tamtych salonowych zawodników), lecz niczego nie przeżyć. O stopień niżej mieści się konwersacja światowa, dotykająca różnych kwestii, sztuki, książek,
obyczajów, lecz i ona, choćby najświetniejsza, pozostaje na ogół w domenie nieznośnej lekkości słowa. A przynajmniej lekkości odczuć i emocji. Rozmowa w przeciwieństwie do konwersacji nie musi olśniewać. Natomiast powinna dotykać, inaczej nie ma większego sensu. Dotykać rozmówców emocjonalnie i dotykać czegoś dla nich istotnego egzystencjalnie. Jest wśród nas, także wśród osób w tej książce występujących, niemało milczków. Milczków wręcz zaciekłych, jak niżej podpisany. Jedna rzecz to sprawić, by otworzyli usta. Ale druga to wyciągnąć coś, czego wcześniej
nie chcieli powiedzieć albo o czym wcześniej nie pomyśleli w swoich książkach czy w swoich działaniach. Odkryć ich samych przed nimi samymi. Dać im sposobność sformułowania w nowy sposób tego, co wyrażali inaczej. Wyłuskać ich chociaż na chwilę – nawet jedna będzie cenna – z pancerza ironii, rutyny, gładkości, śmiechu. Wypłukać ze spotkania
grudkę powagi, głębokiego serio.
René Magritte namalował wiele obrazów i stworzył parę litografii pod identycznym tytułem: L’Art de la conversation. Przełóżmy to na nasze, zatem „sztuka rozmowy”, a nie „konwersacji”. Na większości z tych dzieł widać ciężkie, wielkie, jakby kamienne bloki liter, najczęściej niepełne, rozbite czy też z trudem ustałe na swych podstawach. Niektóre
z najwyższym wysiłkiem zdają się układać w całe słowa; doprawdy nie jest łatwo, rozmowa się nie zawiązuje, więcej liter się wali, niż ustoi. Ale też na jednym z obrazów w tym cyklu ujrzymy coś całkiem innego.
Pojawiają się dwie staromodnie ubrane sylwetki unoszące się w powietrzu, lewitujące wysoko ponad pejzażem (góry, równina), na tle nieba i chmur. Przywołuję ten surrealistyczny – ale może nie tak bardzo – obraz dla ilustracji owej wyjątkowości zdarzenia, gdy rozmówcom udaje się oderwać od ziemi codzienności, pokonać grawitację i wspólnie poszybować. Czy poskakać na skakance. Rozmawiamy dlatego, że życie jest krótkie i nie mamy wiele czasu,
lecz czas ten możemy wzmocnić, sprężyć; po to jest rozmowa. Tak to opisuje Octavio Paz w wierszu zatytułowanym właśnie Rozmowa:
(…) Mówimy, albowiem jesteśmy
śmiertelni: słowa
to już nie znaki, to lata.
Kiedy mówię to co mówię
nazwy przez nas wypowiadane
wymawiają czas: nas wypowiadają.
Jesteśmy imionami czasu.
Rozmowa jest rzeczą ludzką.
(przeł. Krystyna Rodowska)
Ale jeszcze coś. Coś może mniej wzniosłego i bardziej cielesnego. „Porozmawiaj ze mną!” – chyba każdemu z nas zdarzyło się usłyszeć taką prośbę do nas skierowaną. Nieważne o czym, ale porozmawiaj, bądź ze mną przez chwilę, potrzebuję tego. Prośba niewinna, bezbronna, coś jak skomlenie szczeniaka, przychodząca od kogoś, kto domaga się w danej chwili wsparcia, chce usłyszeć jakiekolwiek słowo, na jakikolwiek temat, oby tylko przyszło od drugiego ciała niczym aura od promienia. Zbyt często tę prośbę się lekceważy. Bo choć kontury naszego „ja” bywają ostre i tak często jesteśmy nieprzystępni, nie przyszliśmy na ten świat jako samotne wyspy.