Tomasz Raczek

Jestem przekonany, że na ekranie oglądamy tylko 50 proc. każdego filmu. Drugie 50 proc. wyświetlane jest na naszej psychice i tworzy z każdym razem inny obraz – twierdzi Tomasz Raczek, wybitny teatrolog i krytyk filmowy.

Jest Pan dziś dla wielu osób inspiracją do zakochania się w kinie. A kto w Panu zaszczepił tę miłość do filmu?

Myślę, że miłość zawsze przychodzi sama, bez szczepienia. Natomiast wiele czynników może się złożyć na to, że zostaje ona rozbudzona. Wśród nich są i ludzie, i okoliczności. Choćby te eskapistyczne, skłaniające do ucieczki od rzeczywistości, bo jest ona trudna, stresująca lub po prostu niezadawalająca. Tak z całą pewnością było w wypadku wielu młodych ludzi w czasach komunizmu. Żyliśmy w świecie zgrzebnej stabilizacji – szarawej, pozbawionej zrozumienia dla brawury i indywidualizmu, bez perspektyw i – dla wielu – dostępu do paszportów. I wtedy wszystko to, czego nam brakowało w życiu, znajdowaliśmy w kinie. Szczególnie tym z Zachodu, czyli z tego lepszego, bardziej kolorowego świata, jak wtedy uważaliśmy. Dla mnie filmy stały się katapultą dla wyobraźni i nadziei, a w rezultacie motywacją do pierwszej wyprawy na Zachód, do Londynu, której celem było… obejrzenie wszystkich tych filmów, które w Polsce były zakazane przez cenzurę.

Pana recenzje ogląda kilkadziesiąt tysięcy osób. Co dla Pana jako krytyka jest najważniejsze w recenzji?

Prawda i uczciwość. Niezależność od wszelkich wpływów – środowiska, innych recenzentów, filmowców i ich interesów, polityków, internetowych grup nacisku, wreszcie od oczekiwań odbiorców. Najkrócej mówiąc, chodzi o to, żeby nie pisać/mówić tego, co zapewni poklask lub klikalność w sieci, ale uczciwie relacjonować swoje spostrzeżenia i przekazywać je w spójny, przejrzysty sposób. Na końcu pojawia się też możliwość oceny filmu w punktach, ale dla dobrej recenzji nie jest to niezbędne. Recenzja powinna zawierać możliwie jak najwięcej spostrzeżeń uwzględniających nie tylko to, co krytyk zobaczył w filmie, ale także całą erudycję, którą posiada. To właśnie ona pozwala dostrzec szczegóły i odniesienia związane z innymi dziedzinami. Krytyk powinien więc znać się nie tylko na filmie, ale także swobodnie poruszać się w sferze literatury, historii sztuki czy muzyki, historii, filozofii, teorii masowego komunikowania. Jeśli w swojej głowie ma dostęp do wszystkich tych dziedzin, będzie potrafił zauważyć w filmie więcej niż przeciętny widz i zrelacjonować swoje spostrzeżenia w taki sposób, że widzowie więcej zrozumieją, odkryją niezauważone przez siebie konteksty, dopełnią dzięki recenzji swój odbiór filmu.

Czy można w 100 proc. obiektywnie dokonać recenzji? Nasze samopoczucie, czynniki zewnętrzne nie mają na to wpływu?

Nie można. W sztuce nie ma czegoś takiego jak obiektywizm. Wszystkie oceny są z natury rzeczy subiektywne. Zresztą jestem przekonany, że na ekranie oglądamy tylko 50 proc. każdego filmu. Drugie 50 proc. wyświetlane jest na naszej psychice i tworzy za każdym razem inny obraz, inny odcisk. Zależy on od samego widza – od tego, jaką ma wrażliwość, erudycję, spostrzegawczość, umiejętność analizy i syntezy, stan zdrowia: czy jest meteopatą, jakie ma ciśnienie, czy boli go głowa, czy jest w stresie lub depresji, jakie przeżywa perturbacje rodzinne itd. To wszystko składa się na odbiór filmu i na to, co się w nim zauważy, jak to się w głowie poskłada i jakie finalnie powstanie wrażenie. Tu nie ma miejsca na obiektywizm.

Czy zdarzyło się, że miał Pan dylemat, czy napisać uczciwą recenzję?

Dawno temu, gdy jeszcze pisałem recenzje teatralne w tygodniku „Polityka”. Wtedy dużo jeździłem po Polsce na premiery przedstawień w lokalnych teatrach. Często po spektaklu urządzany był przez dyrekcję bankiet dla aktorów, na który i mnie zapraszano. Odreagowywano tam premierowy stres, lał się alkohol, puszczały zahamowania. Aktorki siadywały na kolanach „krytykowi z Warszawy”, próbując dowiedzieć się, jaka będzie recenzja. Przy okazji dowiadywałem się, że na przykład aktorowi grającemu Hamleta umarł w czasie przygotowań do premiery ojciec i dlatego jest teraz załamany. Skądinąd ów aktor zagrał Hamleta fatalnie. Potem wracałem do domu i zastanawiałem się, czy napisać wyraźnie, że skopał tę rolę, czy „oszczędzić go” ze względu na trudną sytuację rodzinną i może wręcz unikać oceny. To był poważny dylemat etyczny. Ostatecznie zdecydowałem się na bezpardonową krytykę i przeżywałem to tygodniami. Wreszcie Zygmunt Kałużyński, który siedział obok mnie w redakcji, namówił mnie, żebym zajął się recenzowaniem filmów, bo to znacznie większe środowisko i raczej mało prawdopodobne jest, żeby Jane Fondę czy Meryl Streep obchodziło to, co napiszę w swojej recenzji. Nie będę więc miał dylematów i bez problemu będę mógł pisać wszystko, co myślę. Przyznałem mu rację.

(…)

Więcej w czasopiśmie „Świat Elit” nr 2/2022

Rozmawiała Paulina Dzierbicka

Fot. Jolanta Suszko Adamczewska

Magazyn „Świat Elit” w wersji elektronicznej (PDF) kupisz TUTAJ