Michał Urbaniak

O płycie życia, improwizacji w jazzie, dzieleniu muzyki na gatunki, współpracy między innymi z Milesem Davisem, Herbiem Hancockiem i Quincym Jonesem, tworzeniu ścieżek dźwiękowych do filmów oraz debiucie kinowym z muzykiem jazzowym, kompozytorem i aranżerem Michałem Urbaniakiem

Spotykamy się podczas trwającej pandemii. Lockdown sprawił, że artyści przestali koncertować, a jak Ty odnalazłeś się w tym trudnym czasie?

Przyznam, że ostatnie lata były dla mnie katastrofalne. Dwa miesiące przed lockdownem przeszedłem zapalenie płuc i miesiąc spędziłem w szpitalu. Niektórzy twierdzą, że może to był zwiastun tego, co nadeszło. Jednak gdy pojawiła się informacja o izolacji, próbowałem szukać w tym pozytywnych aspektów. Jestem bałaganiarzem, miałem dużo zaległości, dlatego pomyślałem, że to jest okazja, by wszystko uporządkować. Zabrałem się więc z Dośką (żona Dorota) ostro do pracy. Przez pierwsze trzy tygodnie myślałem, że podbiję świat. Niestety, wkrótce doświadczyłem takiej depresji, że aż zacząłem podupadać na zdrowiu. Właściwie na przestrzeni tego czasu zagrałem chyba tylko dwa czy trzy koncerty. Jedyny jasny promień tej strasznej sytuacji, to to, że wraz z Urbanator Days zmobilizowaliśmy się do wielu publikacji online.

Od lat organizujesz jesienią w Łodzi wspomniany Urbanator Days. Niezwykłe wydarzenie, gdzie muzycy amatorzy mogą przyjść na bezpłatne warsztaty, zagrać z Tobą i innymi jazzmanami. Wkładasz w organizację tego wydarzenia mnóstwo pracy. Wyobrażam sobie, że w czasie pandemii jest to jeszcze większe wyzwanie logistyczne. Czym różnił się ten Urbanator od poprzednich?

Przede wszystkim tym razem ze względu na pandemię musieliśmy zadbać o bezpieczeństwo uczestników. Ponieśliśmy znacznie większe koszty niż zwykle, opłacając wszystkim testy na obecność COVID-19. Natomiast w swojej formule Urbanator Days właściwie się nie zmienił. Nadal przychodzą do nas ludzie, którzy mają pasje i chcą sobie pograć z zawodowymi muzykami. Tutaj mają taką okazję. Wyławiamy talenty, najlepszych nagradzamy. Przez te lata wyróżniliśmy wiele osób, które amatorsko grały po garażach, a potem zaczęły kariery muzyczne.

Dlaczego na miejsce warsztatów wybrałeś Łódź? Czy to sentyment do miasta, w którym się wychowałeś, czy są jakieś inne powody?

Urodziłem się w Warszawie, ale jestem związany z Łodzią, przez 12 lat chodziłem tam do szkoły, znam każdy kamień, nie da się jej zapomnieć. Urbanator Days robiliśmy w różnych miastach Polski, ale w Łodzi wszystko się zaczęło. Poza tym powstało tam bardzo fajne środowisko muzyków zainteresowanych naszą inicjatywą. No i nie bez znaczenia jest także kwestia sprzyjającego Urzędu Miasta oraz pani prezydent.

Przez lata grałeś ze swoją byłą żoną Urszulą Dudziak, obecnie, nawet podczas Urbanator Days, koncertujesz z córką Miką. Lubisz współpracować z bliskimi osobami?

Nasz związek z Urszulą to były nie tylko dzieci i dom, ale także wspólna praca. Zresztą już jako 15-latek miałem swoje życiowe przykazania. Mieszkałem wtedy w wynajętym pokoju w Warszawie, gdzie spałem z saksofonem i skrzypcami pod łóżkiem. Wieczorami zastanawiałem się nad moją przyszłością z dziewczynami i postanowiłem, że mogę być w związku albo z piosenkarką, albo z menadżerką – w przeciwnym razie istniałoby ryzyko, że kobieta zabierze mi moją największą miłość: muzykę. I tak się właśnie układało w moim życiu. Podczas małżeństwa z Urszulą było wspaniale, ale w pewnym momencie poczułem chęć zmiany, pójścia w innym kierunku muzycznym. Ula nie podzielała tego zdania. Jak się później okazało, był to jeden z głównych powodów naszego rozstania. Dlatego następne moje żony, chciały czy nie chciały, stawały się moimi menadżerkami.

Jeżeli zaś chodzi o córki, to nigdy nie narzucałem im ani nawet nie sugerowałem, w jakim kierunku zawodowym mają pójść. Natomiast jeżeli którakolwiek przychodziła z pytaniami muzycznymi, zawsze byłem do dyspozycji. W pewnym momencie Mika oświadczyła mi, że chce związać przyszłość z muzyką, a ja jej odpowiedziałem: czujesz, że musisz śpiewać, to śpiewaj.

Współpracowałeś z wieloma ikonami jazzu, między innymi z Milesem Davisem i Herbiem Hancockiem. Jak to wspominasz?

Nagrywałem z wieloma wybitnymi muzykami i producentami, np. ze wspomnianymi przez Ciebie Milesem Davisem, Herbim Hancockiem, ale także z Quincym Jonesem z Georgem Bensonem itd. W pewnym momencie takie nagrania stały się dla mnie chlebem powszednim. Ostatnio miałem okazję zaprosić wielu popularnych twórców do projektu mojego życia. Muzeum Powstania Warszawskiego zgłosiło się do mnie w 2019 roku z propozycją stworzenia albumu na rocznicę powstania w 2021 roku. Napisałem e-maile wraz z obszernym opisem powstania warszawskiego do wszystkich artystów, których zaprosiłem do nagrania tej płyty. Oni tak się tym faktem wzruszyli, że praktycznie wszyscy zgodzili się wziąć udział. To przepiękne przedsięwzięcie miało dla mnie znaczenie nie tylko ze względu na warstwę muzyczną, ale także osobistą historię. W 1944 roku moja mama ze mną na rękach uciekła z miasta, udając Niemkę, by nas uratować. Niestety, utwory nie ujrzały światła dziennego ze względu na tak zwane nieścisłości prawne. Walczymy teraz w sądzie, by nasza praca nie poszła na marne.

Natomiast wracając do muzyków, nigdy nie chciałem podpierać się znanymi nazwiskami, zresztą byłoby chyba łatwiej wymienić, z kim nie grałem w Nowym Jorku, niż z kim miałem przyjemność współpracować. Poza tym, że są to wyjątkowi artyści, to są to także wspaniali, mili, skromni ludzie, świetni koledzy i przyjaciele. Mam też wiele anegdot związanych z tymi relacjami. Najsłynniejsza jest ta z Milesem Davisem.

Tu muszę wrócić do moich początków w Ameryce. Tak naprawdę pojechałem do Stanów Zjednoczonych nie po to, żeby osiągnąć sukces, ale po to, żeby się sprawdzić, czy ja naprawdę czuję prawdziwy jazz. Początkowo nie stać mnie było na zawodowych muzyków, więc wynajmowałem młodych chłopaków i ich kształciłem. A potem oni w większości odchodzili do Milesa, ale żaden z nich nie zapomniał mnie do dzisiaj. Przez kilka lat grali ze mną Marcus Miller, Kenny Kirkland, Omar Hakim i wielu innych.

Do spotkania z Milesem doszło, gdy moja sekcja rytmiczna nagrywała z nim w studiu. Miles zobaczył mnie wcześniej, kiedy grałem w popularnym show telewizyjnym, którego gospodarzem był Johnny Carson. Spodobało mu się ekspresyjne brzmienie moich skrzypiec. Gdy przyszedłem do studia, okazało się, że był tam mój cały zespół sprzed pół roku. Nagraliśmy wtedy trzy utwory, tak jak chciał Miles, choć go tam wtedy nie było. Na drugi dzień zostałem zaproszony na spotkanie z Milesem, i to dopiero było przeżycie. Chciał wiedzieć, jak mi się grało. Na koniec podszedł do mnie z tyłu i zaczął masować mi szyję. No, i jak się czujesz? – zapytał. Do dzisiaj się wzruszam, kiedy wspominam tamten moment. Jego twórczość miała ogromny wpływ moją muzykę. Uważam go za największego jazzmana w historii. Zgadzam się też z wieloma jego, niejednokrotnie kontrowersyjnymi wypowiedziami, np.: Nie bój się złej nuty, ale zawsze myśl, jaka będzie następna…

Miles Davis mawiał, że muzyka nie zna przyjaciół, zgadzasz się z tym stwierdzeniem?

To jest dla mnie trudne, bo ja bardzo szybko się zaprzyjaźniam i kocham ludzi. Jednak jeżeli są do podjęcia ważne decyzje muzyczne, jestem w stanie postawić sprawę na ostrzu noża i przyznaję, że w tych kwestiach bywam bezwzględny. Moi koledzy muzycy wspominają, że potrafiłem powiedzieć: Chcesz czy nie chcesz, to znaczy, że chcesz. Nie oznacza to jednak końca przyjaźni, ale podobnie jak Miles uważam, że są priorytety, a w muzyce nie ma miejsca na kompromisy.

(…)

Więcej w czasopiśmie „Świat Elit” nr 2/2022

rozmawiała i fotografowała Marta Ewa Wróblewska

Magazyn „Świat Elit” w wersji elektronicznej (PDF) kupisz TUTAJ