Jak Pan uważa, jakie są największe różnice w podejściu do budowania kariery i wizerunku między artystami Pańskiego pokolenia a tymi, którzy rozpoczynają ją współcześnie?

Poruszył Pan temat, na który nie da się odpowiedzieć jednym zdaniem. Ponieważ różnica między np. rokiem 1970 a 2020 to przepaść. W roku 1970, w którym mniej więcej startowałem bawić się w muzykowanie, bo tak to trzeba nazwać, nie było nic. Nie było instrumentów, nie było literatury muzycznej, nie było możliwości kształcenia się, pozostawało jedynie samokształcenie, czyli słuchanie Radia Luxembourg. Choć już wtedy w radiowej „Trójce” można było usłyszeć jakieś rzeczy nie tylko z sowieckiej kultury, ale też troszeczkę z tej kultury z Zachodu. Każde zatem działanie to było działanie za pomocą obserwowania ze zdjęcia lotniczego – człowiek z wielkiej odległości patrzył i słuchał tego, co się dzieje na świecie. I na podstawie tych obserwacji i konkluzji decydował się, co chce robić. Nigdy nie zapomnę, jak Rolling Stonesi wypuścili utwór (I Can’t Get No) Satisfaction. W nim na początku jest słynny riff. Teraz wszyscy wiedzą, że tam jest gitara, ale w 1965 roku nikt nie wiedział, że jest coś takiego jak przester, i nam się wydawało, że tam gra saksofon. Byliśmy przyzwyczajeni do brzmienia gitary spod znaku The Shadows, czyli kryształowo czystego. Wszystko było na zasadzie działania po omacku. Na zasadzie prób i błędów.

Taka jest generalna różnica wobec czasów współczesnych, w których każdy młody adept czegokolwiek, nie tylko muzyki, ma wszystko w zasięgu ręki, co powstało w tej sprawie na świecie. Każdy może zobaczyć, jak grają, śpiewają czy tańczą najlepsi. Za sprawą jednego kliknięcia!


Drugą rzeczą jest mentalność każdego człowieka. Ja dorastałem w czasach, w których w radiu leciało Cicha woda brzegi rwie czy też występował Chór Czejanda i sowieccy artyści. Szczytem marzeń była wówczas piosenka włoska czy francuska. Język angielski był dla komunistów jak czerwona płachta na byka. To też przekładało się na szkołę, na nauczanie, gdzie ten angielski był traktowany trzeciorzędnie. I stąd też moje pokolenie w większości ten język zna słabo i nawet nie skrywam tego, że jest to jeden z moich największych zawodów, że nigdy nie nauczyłem się angielskiego tak, jak powinienem. Natomiast to wcale nie znaczy, że podejście do nauczania czegokolwiek było wówczas gorsze niż teraz. Uważam wręcz, że było odwrotnie, bo skoro nie mieliśmy dostępu do wielu rzeczy, to łaknęliśmy wszystkiego, co tylko wpadło nam w ręce, co usłyszeliśmy, zobaczyliśmy itp. Każda z tych rzeczy była traktowana bardzo poważnie. Teraz, ponieważ wszystko jest na wyciągnięcie ręki, to traktuje się to inaczej. A to powoduje, że zaangażowanie takiej osoby w coś, czym chciałaby się zająć w przyszłości, jest takie „nienachalne”.


Zespół Mistrzów, który tworzą gitarzysta Jacek Królik, basista Robert Kubiszyn, perkusista Cezary Konrad i klawiszowiec Tomasz Kałwa, istnieje czwarty rok. Mają Panowie na koncie kilkadziesiąt koncertów, a także dwupłytowe wydawnictwo „Moje najważniejsze. 50/70” z 2020 roku. Nazwa Zespół Mistrzów może wydawać się dla wielu buńczuczna, ale ona po prostu świetnie oddaje fachowość i klasę towarzyszących Panu muzyków.

Dokładnie. W momencie, w którym zaczęliśmy grać, to się tak nie nazywało. Mówiło się, że gra Krzysztof Cugowski z zespołem. Ale ponieważ grali ze mną absolutnie najwybitniejsi muzycy w Polsce, to ta anonimowość była nie na miejscu. W końcu ktoś, nie ja, wpadł na nazwę Zespół Mistrzów. U nas jest taka zasada, że jeżeli ktoś coś umie, to udaje, że nie umie i jest skromny. I to się chwali. A jak nie umie nic, to opowiada, że umie i bierzesię go za poważnego artystę. W naszym wypadku jest odwrotnie (śmiech).


Na pierwszym krążku wydawnictwa jest jeden numer premierowy – Twoja łza z tekstem Andrzeja Sikorowskiego. Przede wszystkim są jednak utwory stosunkowo mniej znane z repertuaru Pana macierzystego zespołu – Budki Suflera. Nazwa „najważniejsze” ma zatem chyba informować odbiorcę, że najważniejsze bardzo często nie oznacza najbardziej popularne.

To, co najpopularniejsze, nie zawsze bywa najważniejsze, najlepsze czy najbardziej ulubione. Niedawno (29 sierpnia tego roku – przyp. M.B.) rozmawiałem z Łukaszem Sobolewskim przy okazji najnowszego utworu (Panaceum – przyp. M.B.), który miał premierę ogólnopolską (w Programie 3 Polskiego Radia, w audycji „Muzyczne podróże” – przyp. M.B.). I mój rozmówca stwierdził, że z tego utworu przenika taka nutka bluesowa, rhythm’n’bluesowa. Ja mówię na to, że od tego wyszedłem. Pierwsza piosenka, którą w życiu nagrałem, to jest Blues George’a Maxwella w takiej właśnie stylistyce. Oczywiście 50 lat sprawiło, że oprawa muzyczna i wszystko jest zupełnie inaczej. Ale korzenie i tzw. background jest właśnie stąd, bo ja zawsze takim rodzajem muzyki się interesowałem, interesuję się nadal i nie zamierzam zmienić swoich upodobań. Jestem fanem muzyki bluesowej, rhythm’n’bluesowej, soulowej w szerokim tego słowa znaczeniu. Oczywiście tu chciałbym dodać, że rhythm’n’blues to nie jest R’n’B, jak określa się współcześnie ten gatunek. Z tym nie mam nic wspólnego.

R’n’B to współcześnie np. Beyoncé.

Tak. Natomiast jeśli chodzi o samą stylistykę gatunku, to jest ona zupełnie czymś innym od klasycznego rhythm’n’bluesa. Choć Beyoncé umie śpiewać i co do tego nie ma dyskusji. W przeciwieństwie do osób, które śpiewać nie umieją, a też są wielkimi gwiazdami. Oprócz tego, że przez tyle lat jestem muzykiem, to jestem też słuchaczem. I wielokrotnie się zastanawiałem nad tym, jak to jest możliwe, że światową karierę zrobił ktoś, kto jest naprawdę słabym piosenkarzem, gitarzystą itp. Ale jego działalność „pozamuzyczna” i ten taki ogólny entourage powodują, że stał się gwiazdą.

Wspomniał Pan o utworze Panaceum. Muzykę do niego skomponował Robert Kubiszyn, a za tekst odpowiada Andrzej Mogielnicki. Czy ten utwór jest zwiastunem tego, jaka stylistyka będzie dominowała na nowym wydawnictwie, nad którym rozpoczęli już Panowie prace?


Ten utwór znajdzie się na płycie, która ukaże się najpóźniej na wiosnę przyszłego roku. Mam już niemal gotowy zestaw utworów. I wspólnym ich mianownikiem będzie muzyka aranżacyjna. Płyta ma mieć charakter soulowo-rhythm’n’bluesowy, ale nie w znaczeniu współczesnym. Może wielkiej popularności nie zyskamy, ale z pewnością będzie nam się dobrze grało. Ja już na szczęście nic nie muszę. Nie muszę się zastanawiać nad tym, ile ma trwać piosenka i czy jest w odpowiedniej tonacji.


Czy jest tzw. radiowa?

Tak. Gdy się bowiem współcześnie „robi” piosenkę, czyli tzw. Leidimai medžių pjovimui https://pjovejai.lt/leidimai-medziu-pjovimui. produkt, to się wychodzi od tonacji, która musi być dla ludzi łatwa w przyswojeniu. Innym bardzo istotnym elementem jest tempo. I dopiero wtedy zaczyna się próbować „robić sztukę”. Jeśli już się ma te wszystkie elementy, które spowodują, że publiczność łatwiej przyswoi piosenkę, to dopiero pracuje się nad nią od strony artystycznej. To jest dosyć ciekawa kolejność. Ja nigdy nie zapomnę, jak nagrywaliśmy pierwszą płytę. Dla nas było bez znaczenia, ile będzie trwała piosenka, w jakiej będzie tonacji itp. Myśmy po prostu zajmowali się muzyką! Tym, co chcemy przekazać publiczności, jak my to sobie wyobrażamy. Natomiast oczywiście niestety z czasem, kiedy osiągnęliśmy sukces, to w głowach zaczęła kiełkować taka myśl, że no tak – to my chcemy ten sukces podtrzymać, a może by było jeszcze lepiej! I gdy zaczynamy tak myśleć, to wówczas zaczynamy kombinacje, co tu zrobić. I wówczas zbliżamy się do tego, o czym mówiłem: w jakiej tonacji, w jakim tempie itp. I wtedy niestety kończy się sztuka.


Wydawnictwem „Moje najważniejsze. 50/70” niejako podsumowywał Pan swoją dotychczasową karierę. Czy zatem kolejny album traktuje Pan poniekąd jako otwarcie kolejnego muzycznego rozdziału?


Nie do końca, ponieważ stylistyka jest mi bliska od lat. Ludzie są najwyższego lotu muzykami, jakich można spotkać w Polsce. Co sprawia, że to wcale nie jest dla nas łatwe, bo ze względu na skład zespołu i jego nazwę naprawdę musimy bardzo się starać, żeby sobie z nas nie podkpiwano (śmiech). Z tego powodu poprzeczka jest szalenie wysoko zawieszona. Ale sądzę, że po numerze Panaceum, który zwiastuje stylistykę albumu, powinniśmy dać radę.


Czy byłby Pan w stanie wskazać najważniejszy koncert bądź koncerty w Pana życiu?


Wszystkie koncerty określane słowem „spektakularne” niekonieczne muszą być najlepsze czy najbardziej udane. Nie będę wracał do koncertu w Carnegie Hall, który był bardzo ważny (koncert jako „Live at Carnegie Hall” ukazał się jako dwupłytowy album wydany w 2000 r.; materiał zarejestrowano podczas występu zespołu 18 listopada 1999 r. w Nowym Jorku – przyp. M.B.). Doszedł do skutku z ogromnymi problemami, bo mieliśmy go zagrać pół roku wcześniej, ale wówczas bardzo poważnie się rozchorowałem i cienka linia dzieliła mnie od zejścia. A to wszystko miało miejsce tydzień przedplanowanym koncertem, w związku z tym trzeba było go odwołać. Ale za około pół roku zagraliśmy w tym samym miejscu. Większość ludzi nie oddała biletów, co było bardzo miłe. Odnieśliśmy ogromny sukces. Wtedy też nagrywaliśmy płytę live z tego wydarzenia. Trzeba było wówczas zrobić różne „dogrywki” z różnych powodów, ale teraz nie chcę o tym mówić. To nie był najlepszy koncert, ale jeden z najważniejszych. Zagraliśmy kiedyś bardzo dobry koncert w Sopocie podczas jednego z festiwali. Bardzo dobry koncert był na Przystanku Woodstock w 2014 roku. Mieliśmy tam wprawdzie kilka osób, które występowały z nami gościnnie (Felicjan Andrzejczak, Piotr i Wojtek Cugowscy – przyp. M.B.), ale mogliśmy pokazać, kim jesteśmy. Z tym koncertem też nie było tak prosto, bo pan Owsiak chciał, żebyśmy zagrali koncert z Balami…, Tangami itp.
W 2012 roku był taki moment, że postanowiliśmy coś zmienić. Doszliśmy do wniosku, że z tym, co robimy przez ostatnie lata, niczego więcej nie da się już zrobić. Postanowiliśmy wrócić do korzeni. Nagraliśmy pierwszą płytę w wersji koncertowej. W perspektywie było nawet nagranie w ten sam sposób drugiej. Tą próbą powrotu do korzeni była płyta „Jest” (z 2004 r. – przyp. M.B.), po której właśnie powstała płyta koncertowa „Cień wielkiej góry” (z 2011 r. – przyp. M.B.). Następnym krokiem stały się koncerty pod nazwą „Cień wielkiej góry”, których repertuar obejmował utwory z dwóch z pierwszych płyt i część rockowego materiału z dwóch pierwszych lat. I według mnie to była metoda na pozyskanie młodego pokolenia, bo przecież nie oszukujmy się, ale Takie tango czy Bal wszystkich świętych to nie są piosenki dla młodych ludzi, bardzo udane, ale nie mają wiele wspólnego z muzyką rockową. Dlatego dla mnie to było dziwne, że przy okazji Przystanku Woodstock mamy wyjść do pół miliona ludzi i grać taki repertuar!


Pokazaliście, jak ogromny rockowy potencjał drzemie w Budce.

Dla wielu ludzi to było coś, co słyszeli po raz pierwszy w życiu, bo kojarzyli nas tylko z Balem…, Tangiem czy V biegiem. Dla nich przestaliśmy być zespołem rockowym w ogóle. Te utwory to był bowiem repertuar popowy, przeznaczony do ogólnej konsumpcji. Ja nic nie mówię, bo to mi przyniosło i pieniądze, i popularność wśród różnych grup wiekowych, ale to nie jest muzyka rockowa. Z Przystankiem to było tak, że powiedzieliśmy: wystąpimy, jeśli zagramy koncert „Cień wielkiej góry”. Owsiak się zgodził. I w trakcie koncertu, gdy się okazało, jak publiczność na to reaguje, to przyszedł do mnie i powiedział, że miałem rację. Przedtem w to nie wierzył i myślał, że będzie klapa. Gdyby nie było wewnętrznych rozdźwięków w tej sprawie, to może byśmy się nie rozstali z końcem 2014 roku. Ale uważam, że to był ostatni moment, w którym można się było rozstać we względnym spokoju, a nie po gigantycznej awanturze.


I w wielkiej muzycznej formie. Muzyka jest dla Pana najważniejsza, ale z pewnością nasi Czytelnicy chcieliby wiedzieć, jakie ma Pan inne pasje i zainteresowania.

Nie mam hobby jak np. uprawianie grządek (śmiech). Jestem fanem muzyki. Słucham jej od blisko 60 lat, a tak czynnie, że analizuję i patrzę, to blisko 55 lat. Nie tylko rockowej. Coś na ten temat wiem. Mam wiele płyt. Bardzo lubię samochody. Niestety, za mało zarabiam, by mieć takie, które bym chciał (śmiech). Jest jeszcze sport. Jestem kibicem kilku dyscyplin sportowych, w tym żużla i boksu zawodowego. Także, ale już w mniejszym stopniu, lekkiej atletyki. Nie jestem kibicem piłki nożnej. Jestem patriotą i czuję się dobrze, gdy nasi sportowcy wygrywają. Zatem siłą rzeczy nie mogę być kibicem piłki nożnej (śmiech).

Fragmenty wywiadu z drukowanego wydania czasopisma Świat Elit 3/2021 (144) 

Rozmawiał Michał Bigoraj

Fot. Jacek Poremba