Skoro żadnego człowieka nie sposób „zamknąć” w jednym słowie ani w zdaniu jednym, to cóż dopiero zrobić z artystą, który – póki życia – nieustająco „roz-prze-strze-nia” się. Rozprzestrzenia w pionie i poziomie, płasko i trójwymiarowo, czasowo, postaciowo i duchowo, w przeróżnych formach eksplikacji: malarskich, rzeźbiarskich, tudzież w akcjach przestrzennych, tyleż stygmatycznych, co i dynamicznych, stających się w oczach widza żywymi, dramatycznymi spektaklami.
Tekst Hugon Bukowski
(fragment)
Stąd powyższy tytuł, czyli po prostu: Józef Krzysztof Oraczewski. Bez tytularnych przymiotników, ozdobników, porównań, co dotyczy – oczywiście – samej jego sztuki. Oto dzieło wieloprzestrzenne: „Skala ludzka”. Brzmi jak prowokacyjne wyzwanie, bo cóż wspólnego ma systematyzujące, porządkujące pojęcie skali z pojęciem ludzkości? Skala to określony wymiar, od – do, matematyczno-fizykalna, policzona wielkość. Czy pojęcie ludzkości jest policzalne, wymierne? Ale wyzwanie idzie dalej, bo rodzi z kopyta (niekoniecznie diabelskiego) pytanie o Wymiar Boski. Czy taki istnieje? Chyba zbędne jest szukanie odpowiedzi na te pytania. Niemniej – chcąc nie chcąc – artysta je stawia. I zaprasza np. do autentycznej, starej zamojskiej fortecy. W mroku ponurych, zatęchłych pomieszczeń wojennego bunkra widzisz porozrzucane postaci ludzkie. Punktowe światła wydobywają z mroku betonowych pomieszczeń nagie ciała, męskie i kobiece, naturalnych rozmiarów, w przeróżnych pozach – to „żywych”, to dogorywających, to już zdrętwiałych, martwych. „Jeszcze żywy” wspina się po ścianie i wbija nadaremnie gołą pięść w betonowy mur, inny „żywy” wbił już głęboko całą głowę w betonową ścianę i zawisł na niej, inni wspinają się po słupach, a na podłogach, w błocie, mazi i dołkach leżą w różnych miejscach to już martwi, skręceni, to dogorywający w tragicznych pozach, ze wzniesionymi rękami. Wstrząs. A jeszcze „biurko” – ciche, opuszczone, wydobyte z mroku stanowisko pracy mózgowej inżyniera, filozofa, pisarza, a może i krytyka sztuki. Widzisz prostą, grubą dechę na dwóch drewnianych krzyżakach, na niej wysoka biurowa lampka, prawie ślepa, i jakieś płaskie urządzenie robocze, może jakaś czarna „teczka”. Być może filozof, który przed chwilą siedział przy tym biurku, to właśnie ten, który zdjął ubranie i nagi utknął w ścianie, na którą się wspiął, i wbija w nią łysą głowę i pięść, nadaremnie. A jeszcze na ścianach niesamowite obrazy malarskie – niesamowite, bo nic nie widać, już ich de facto nie ma, bo pozostały na tych ścianach tylko sczerniałe ramy po wypalonych wnętrzach. Koniec sztuki. Sztuka umarła, piękna i niepiękna, malarska, wszelaka…
Fot. archiwum artysty
Więcej w czasopiśmie Świat Elit (131)…