O przełomowych momentach w karierze wokalnej, o współpracy z wybitnymi osobowościami świata muzyki klasycznej, o sentymencie do ulubionych postaci i spektakli, o wyrzeczeniach związanych z życiem na walizkach oraz odkryciu nowej pasji związanej z gotowaniem z międzynarodowej sławy śpiewaczką operową Aleksandrą Kurzak
Odziedziczyła Pani talent po swojej mamie, śpiewaczce operowej. Czy nigdy nie miała Pani wątpliwości, że pójdzie tą samą drogą?
Jako mała dziewczynka na etapie przedszkola i podstawówki marzyłam, by zostać tancerką baletową. Miałam 7 lat, gdy rodzice posłali mnie do szkoły muzycznej i przez 12 lat, aż do matury, grałam na skrzypcach. Myśl o byciu śpiewaczką narodziła się samoistnie, gdzieś po drodze, ale sama nie wiem kiedy. Pamiętam tylko, że na pół roku przed ukończeniem szkoły średniej, po moim solowym występie na skrzypcach podczas koncertu dyplomowego najlepszych uczniów, udzieliłam pierwszego w życiu wywiadu dla regionalnej stacji TVP Wrocław. Powiedziałam wtedy, że zamierzam studiować skrzypce i śpiew klasyczny, a po maturze zdawałam już tylko na śpiew.
Czy Pani córka również wykazuje talent w tym kierunku, skoro oboje rodzice są śpiewakami operowymi?
Tak, rzeczywiście ma duże zdolności wokalne. Malena ma naturalny dar klasycznej impostacji głosu. Potrafi zaśpiewać zarówno „normalnym” głosem, jak i operowym. Posłaliśmy ją do szkoły muzycznej we Wrocławiu, tej samej, do której chodziłam ja i mój tata. To już trzecie pokolenie w naszej rodzinie, które tam uczęszcza. Sam fakt, że zdała do pierwszej klasy, świadczy o tym, że ma słuch, głos i poczucie rytmu. Malena gra również na fortepianie. Od 3. roku życia chodziła ze mną i mężem do opery, oglądała nasze spektakle. Potem wracaliśmy do domu, a ona organizowała dla nas występy, przebierała się, śpiewała, tańczyła, a my byliśmy widownią. Ze mną było podobnie, od najmłodszych lat podziwiałam śpiewającą mamę i naśladowałam ją. Teraz historia się powtarza, ale czy będzie chciała pójść tą sama drogą? Zobaczymy. Ma jeszcze dużo czasu na podjęcie decyzji.
Wraz mężem Robertem Alagną tworzą Państwo od wielu lat udaną artystyczną parę. Bardzo często występują Państwo razem. Łatwiej czy trudniej jest dogadać się z osobą bliską w kwestiach zawodowych?
Wbrew pozorom odpowiedź na to pytanie nie jest jednoznaczna. Poznałam mojego męża na scenie. To ona nas połączyła w pierwszej kolejności. Rozumieliśmy się bez słów jako partnerzy zawodowi. Dopiero później narodziło się między nami uczucie. Podchodząc do tematu czysto profesjonalnie, to nie patrzę na to w ten sposób, że występuję z kimś z rodziny, ale z określoną osobowością artystyczną, z którą bardzo dobrze mi się współpracuje, a to wiele ułatwia. Natomiast trudność polega na tym, że każde z nas ma lepsze i gorsze dni. Zdarza się przeziębienie, niedyspozycja wokalna i wtedy martwię się za nas oboje. Zauważyłam to już, chodząc na spektakle mamy, że bardziej się denerwuję, gdy występuje na scenie ktoś bliski, niż kiedy ja sama śpiewam. W przypadku partnerów na scenie, z którymi nie jestem związana osobiście, ten stres jest nieporównywalnie mniejszy. Oczywiście zawsze zależy mi na tym, by wszyscy wypadli jak najlepiej, wtedy zyskuje całe widowisko, ale nie jestem aż tak przejęta, jak w przypadku najbliższych. Mogę wówczas skupić się wyłącznie na sobie i moim przygotowaniu do danej roli, a nie na innych.
Zrobiła Pani międzynarodową karierę, jest wymieniana wśród najlepszych śpiewaczek na świecie. Czy był w Pani życiu jakiś przełomowy moment: spektakl, występ w prestiżowym teatrze, operze, który sprawił, że poczuła Pani, iż osiągnęła szczyt w swoim zawodzie?
Niespodziewanie ja ten szczyt osiągnęłam w bardzo młodym wieku. Mając 27 lat, zadebiutowałam w Metropolitan w Nowym Jorku, czyli na operowym Olimpie. Do dzisiaj pamiętam stwierdzenie mojego taty po tym występie: I co teraz, księżyc? Faktycznie, dopiero zaczynałam zawodową karierę, a już śpiewałam w najsłynniejszych teatrach na świecie. Mogłabym wtedy powiedzieć sobie: tak, osiągnęłam wszystko, i osiąść na laurach, ale dla mnie brak rozwoju to powolne spadanie. Wiem, że może brzmi to banalnie, ale w artystycznym świecie, jeżeli przestajesz się uczyć, to stoisz w miejscu, a w efekcie jest to początek końca.
Do wyjątkowych momentów w mojej karierze, w tych najmłodszych latach, mogę również zaliczyć konkurs Operalia z 2000 roku. Co ciekawe, był to jedyny konkurs, z którego wróciłam bez żadnej nagrody, nawet nie doszłam do finału, a jak się potem okazało, było to przełomowe wydarzenie w moim życiu. Podczas przesłuchań zostałam usłyszana przez dyrektora obsad w londyńskiej Royal Opera House Covent Garden. W pierwszych latach mojej pracy zawodowej właśnie on stał się moim mentorem.
Jeżeli zaś chodzi o spektakle, które uważam za moje kamienie milowe, to na pewno zaliczają się do nich: bardzo rzadko wystawiana opera Gioacchina Rossiniego Matilde di Shabran w Londynie, następnie Traviata i Tosca w Metropolitan Opera w Nowym Jorku i w zeszłym roku rola Santuzzy w Rycerskości wieśniaczej i Neddy w Pajacach w Royal Opera House, pod batutą Antonio Pappano. Podczas jednego wieczoru wystąpiłam w dwóch bardzo różnych rolach, wykonywanych zazwyczaj przez dwie solistki o bardzo odmiennych głosach. Niezmiernie rzadko ktoś porywa się na taki wyczyn. Mnie znane są tylko trzy takie nazwiska w historii opery. Było to dla mnie niesamowite osiągnięcie i chwila wielkiego spełnienia zawodowego.
(…)
Więcej w czasopiśmie „Świat Elit” nr 1/2023
rozmawiała Marta Ewa Wróblewska
Fot. Karol Grygoruk
Magazyn „Świat Elit” w wersji elektronicznej (PDF) kupisz TUTAJ