Rozmowa z Adamem Palmą o początkach fascynacji muzyką, nauce gry na gitarze i koncertach z wybitnymi muzykami.


Jak stawałeś się gitarzystą? Opowiedz o swojej pierwszej przygodzie z gitarą: czy tak jak u większości początkujących pierwszymi akordami były a-moll i e-moll? I kiedy zdecydowałeś, że to jest droga Twojego życia?

Dla mnie gitara była oderwaniem się od szarego życia w komunistycznej Polsce, jedyną odskocznią od boiska, książek i szkoły. Za moich czasów brakowało innych atrakcji dla młodego człowieka. Zestawy hi-fi pozostawały nieosiągalne, komputerów czy konsol nie było, w telewizji raczej mało ciekawe programy dla młodzieży, a w sklepach wiało pustkami. Koledzy z blokowiska często przesiadywali na ławkach i grali na gitarze piosenki harcerskie, więzienne, polskie utwory rockowe itp. U nich zacząłem podpatrywać akordy, później zauważyłem, że w kółko grają 10–15 chwytów i te akordy funkcjonują w pewnych przewidywalnych układach. Moich rodziców nie było stać na to, żeby kupić mi gitarę, a poza tym głównym problemem był brak instrumentów w sklepach muzycznych. Dla młodych ludzi dzisiaj to brzmi niewyobrażalnie, ale w latach 80. nie wchodziło się do sklepu muzycznego, żeby kupić sobie gitarę. Były zapisy i czekanie, a gdy ktoś nie znał pani sprzedawczyni, to mógł czekać nawet parę lat. Kiedy miałem 13 lat, dostałem elektryczną gitarę od wujka z Niemiec (tania kopia stratocastera) za 200 marek. Dla moich rodziców była to kwota nieosiągalna. I tak się wszystko zaczęło. W wieku 15 lat grałem już ze słuchu większość utworów rockowych, które słyszałem w radiu, i myślałem, że dobrze mi idzie, ale wtedy kolega puścił mi jazz i zrozumiałem, że nie jestem jeszcze nawet na początku mojej przygody muzycznej. Słowo „improwizacja” było dla mnie słowem magicznym, które działa do dziś. Cel był jeden: zgłębić tajniki improwizacji. Kreowanie własnego świata, granie czegoś po swojemu, wyrażanie siebie poprzez muzykę – to było coś, co mnie zawsze inspirowało. Dzisiaj jest dokładnie tak samo, z tym tylko, że już wiem, iż można jedynie podążać głębiej.

To dlatego wielu artystów wpada w depresję, frustrację, nałogi, bo wiedzą, że nie da się do końca ogarnąć sztuki, zawsze są głębsze poziomy wtajemniczenia; to, co czyni sztukę piękną, bezgraniczną, ale jednocześnie bardzo niebezpieczną. Dlatego trzeba nauczyć się z tym żyć.

Występowałeś, współpracowałeś z wieloma wybitnymi muzykami. Który z koncertów wspominasz szczególnie, który wywarł na Tobie największe wrażenie? Kilka anegdot, wpadek, ciekawych lub dziwnych sytuacji, zdarzeń podczas koncertów…

Najbardziej wspominam niespodziewane sytuacje, kiedy jakiś wspaniały muzyk zaprasza mnie na scenę, a ja raz, że o tym nie wiem do ostatniej chwili, a dwa: zwykle nie wiem, co mamy razem zagrać. Tak było z np. z Alem Di Meolą. Otwierałem jego koncert, później on grał solo, a potem niespodziewanie zaprosił mnie do finału, zapowiadając, że wcześniej mnie już poznał, zna mój set i słyszał, jak gram jego muzykę. Powiedział do publiczności: Mogę już spokojnie przejść na emeryturę. Tommy Emmanuel i Bireli Lagrene podobnie zapraszali mnie na scenę i musiałem się „łapać”, bo nie miałem pojęcia, co będziemy razem grali. To oczywiście takie sprawdziany z ich strony, ale jednocześnie obdarowanie mnie ogromnym kredytem zaufania. Wszyscy trzej to moi ulubieńcy jeszcze z lat młodzieńczych. Przez myśl mi nie przeszło, że kiedyś będę z każdym z nich grał na scenie. Spowodowali, że moje młodzieńcze marzenia się ziściły. Poznałem, grałem i zaprzyjaźniłem się również z wieloma wybitnymi polskimi muzykami, których podziwiałem, kiedy stawiałem swoje pierwsze kroki muzyczne. To Ewa Bem, Krzesimir Dębski, Janusz Olejniczak, Leszek Możdżer, Janek Borysewicz, Jurek Styczyński z Dżemu… lista jest długa.

A wpadki?

Pierwsze solo, jakie w życiu zagrałem, będąc dwunastolatkiem, w szkolnym zespole, wykonałem nie na tej strunie, co trzeba. Zgrzyt był nieprawdopodobny, ale byłem za bardzo zestresowany, żeby o tym myśleć i żeby pokazać po sobie, że coś jest nie tak, więc dograłem do końca na złej strunie. To był koncert dla niewidomych osób, więc przynajmniej nikt nie widział, jak się czerwieniłem podczas występu.

Jesteś także nauczycielem, wykładasz na uniwersytecie, prowadzisz lekcje w sieci. Czym powinien kierować się gitarzysta, by nie stać się muzycznym robotem, który gra, by funkcjonować, i funkcjonuje, by grać? A może pamiętasz którąś z lekcji ze szkoły, ze studiów, która była dla Ciebie odpowiedzią na to pytanie?

Moja edukacja w dużej mierze opierała się na samodzielnych poszukiwaniach i nauce instrumentu opartej na własnych błędach. Jeżeli chodzi o gitarę, jestem samoukiem, chociaż to nie jest do końca adekwatne słowo, bo kiedy słuchasz i podpatrujesz innych, to jest już kształtowana twoja wrażliwość muzyczna. Samoukiem jestem w sensie manualnym i nigdy nie miałem nauczyciela gitary z krwi i kości. Są plusy i minusy takiego podejścia. Minus to ilość czasu, który musisz poświęcić na to, żeby samemu zgłębić tajniki grania na instrumencie. Mnóstwo czasu pochłania również korygowanie błędów, kształtowanie własnych poglądów itd. Kiedy masz nauczyciela, wszystko przyśpiesza, wiele odpowiedzi dostajesz już po chwili. Plus jest natomiast taki, że wszystko, co robisz sam, jest w dużym stopniu oryginalne, dzięki temu zaczynasz posługiwać się własnym językiem muzycznym, co dzisiaj jest niestety rzadkością, szczególnie wśród gitarzystów.

Swoich studentów uczę wiary w siebie, determinacji w tym, co robią, nawet jeśli efektów długo nie widać, oraz ciężkiej pracy nad sobą i instrumentem.

Dzisiejsza edukacja jest kompletnie inna niż za moich czasów. Kiedy musiałem się czegoś nauczyć jako piętnastolatek, przewijałem kasetę z ulubionym utworem czy solówką mnóstwo razy lub kładłem monety na płytę winylową, żeby zwolnić tempo odsłuchu, a później sam znajdowałem te dźwięki na gryfie, opalcowywałem przebiegi, a potem uczyłem się je grać. Dzisiaj młody człowiek, chcąc się nauczyć jakiegoś utworu, szuka go na YouTubie lub kupuje lekcję wideo i nuty, gdzie wszystko jest podane na tacy. Potrzebuje czasu tylko na opanowanie manualnego aspektu, czyli skraca cały proces, przez który ja przechodziłem, o około 80 proc. Dzięki temu mamy dziś ogromną liczbę „rzemieślników” muzycznych, którzy grają wszystko i zazwyczaj dobrze już w młodym wieku, ale tych, którzy są kreatywni i wpływają na rozwój muzyki, jest tyle samo co 20 czy 30 lat temu.

Edukacja internetowa przebiega szybciej, ale czy na pewno dobrze?

Problemem edukacji internetowej jest przede wszystkim brak relacji nauczyciel – uczeń. Szkoła internetowa pokaże ci, jak coś zagrać, ale nie skoryguje błędów, które w trakcie tego procesu na pewno się pojawią. Duże grono studentów, którzy trafiają do mnie na uniwersytet, uczy się z YouTube’a i rzadko zdaje sobie sprawę, że ktoś, od kogo się uczy, może nie mieć pojęcia o tym, o czym mówi. Polubienia pod filmem są dla młodych ludzi wyznacznikiem tego, czy coś jest dobre i wartościowe. Ale skąd wiemy, czy osoba „lajkująca” ma coś do powiedzenia w danym temacie? To może być dziwne, co powiem, ale wielu studentów przez pierwszy rok muszę oduczać tego, czego się nauczyli z Internetu.

Masz na koncie cztery wydane krążki…

….i w planie mam już piąty, który będę nagrywał jeszcze w tym roku. To będzie płyta na gitarę akustyczną z towarzyszeniem kwintetu smyczkowego. Orkiestracje napisał Krzesimir Dębski, a w nagraniach marzy mi się udział orkiestry „Amadeus” Agnieszki Duczmal. Takiego projektu, i to w takiej formie, jeszcze na świecie chyba nie było.

I wreszcie spotkałeś Chopina. Płyta „Adam Palma Meets Chopin” to prawie objawienie. Pierwsze na świecie przełożenie kompozycji Chopinowskich na gitarę. Skąd ten pomysł? Jak zaczęła się miłość do Chopina?

Tak, to bardzo ważna płyta dla mnie z wielu powodów. Zmierzyłem się z repertuarem największego polskiego muzyka i w dodatku na instrumencie z nim niekojarzonym. Przygotowywałem się do tej płyty właściwie przez całe moje muzyczne życie, ponieważ dojście do takiego technicznego opanowania instrumentu zajmuje dekady. Oprócz tego należy posiąść wiedzę i odpowiednie doświadczenie, żeby w ogóle podjąć się realizacji takiego szalonego pomysłu.

Chopin w moim sercu jest od zawsze, jego muzykę nadawały media, kiedy byłem dzieckiem, później w szkole muzycznej też mnie otaczała, chociaż na kontrabas, na który tam uczęszczałem, nie było repertuaru Chopinowskiego.

Dlatego te utwory i w głowie, i w sercu zawsze miałem, ale dopiero technika gitarowa, którą pozyskałem kilka lat temu, pozwoliła mi ten projekt urzeczywistnić. Pomysł był bardzo ryzykowny, bo przecież Chopin to relikwia narodowa i nieco się obawiałem odbioru moich aranżacji. Dopiero słowa akceptacji od Janusza Olejniczaka, Ala Di Meoli i chęć udziału w nagraniach Leszka Możdżera dały mi poczucie bezpieczeństwa i otuchy oraz pewność, że podążam prawidłową ścieżką.

Polskę odwiedzasz przy każdej nadarzającej się okazji. W czerwcu wspólnie z Krzesimirem Dębskim zagrałeś podczas Gitarowego Rekordu Świata we Wrocławiu. Zamiast pytania o plany muzyczne, koncertowe, wejdźmy na chwilę w świat fantasty: gdybyś miał możliwość spotkania Chopina i on mógłby spełnić jedno Twoje muzyczne marzenie, to jakie by ono było?

Poprosiłbym go o zagranie dla mnie swoich arcydzieł: Ballady g-moll i f-moll, oraz pełen pokory zapytałbym o możliwość wspólnego wykonania Preludium e-moll, jeśli oczywiście podoba mu się moja aranżacja jego utworu na płycie „Adam Palma Meets Chopin”.

Więcej w drukowanym wydaniu czasopisma Świat Elit 3/2021 (144) 

Rozmawiał Janusz Maciejowski

Fot. G. Lorenc