O początkach kariery artystycznej, eksperymentowaniu z różnymi gatunkami muzycznymi, zamiłowaniu do mody i pierwszych doświadczeniach aktorskich rozmawiamy z piosenkarką i kompozytorką Majką Jeżowską

Podobno już jako małe dziecko grała Pani na pianinie. Od kiedy wiedziała Pani, że chce związać przyszłość z muzyką?

Odkąd pamiętam, w moim rodzinnym domu stał fortepian i już jako trzyletnia dziewczynka „plumkałam” sobie na nim paluszkami. Rodzice szybko wysłali mnie na prywatne lekcje gry na pianinie. Następnie zdałam do szkoły muzycznej i musiałam ją łączyć z podstawówką, a potem z liceum. Byłam skupiona wyłącznie na nauce, na chwilę wpadałam do domu, żeby szybko coś zjeść, i znowu biegłam na zajęcia. Tak wyglądało moje życie. Byłam pilną uczennicą, może dzięki temu nie miałam czasu na głupoty, na randki, na bezsensowne dramy…

Kilkakrotnie zdobywała Pani nagrody w Opolu, a Pani piosenka „Od rana mam dobry humor” była nawet motywem przewodnim festiwalu. Czy to miejsce ma dla Pani szczególne znaczenie?

Od najmłodszych lat wiedziałam, że Festiwal w Opolu to wyjątkowe święto muzyki. Gdy tylko się rozpoczynał, cała moja rodzina zasiadała przed telewizorem i słuchaliśmy nowych piosenek, oglądaliśmy twórców. Dlatego zaśpiewać na tej najważniejszej scenie to było spełnienie marzenia i wielki zaszczyt dla mnie. Po raz pierwszy wystąpiłam z piosenką Nutka w nutkę, potem dwa razy zdobyłam główną nagrodę w Konkursie Premier – i nie dlatego, że moja piosenka była emitowana wcześniej w radiu, tak jak jest teraz. Wtedy wszystko było jasne, oceniano na żywo wyłącznie nowe, nikomu nieznane utwory, w których oprócz śpiewania liczyła się także kompozycja.

A Pani przecież i śpiewa, i komponuje. Jak wygląda Pani proces twórczy?

Miło mi, że Pani o tym wspomina, ponieważ mam wrażenie, że pomimo mojej obecności na scenie od ponad czterdziestu lat, ludzie nadal są zdziwieni, że to ja sama piszę piosenki. Od dziecka miałam smykałkę do grania na fortepianie i tworzenia własnych melodii. Nikt mnie do tego nie zmuszał, po prostu to lubiłam. Już w liceum w Nowym Sączu na próby zespołu złożonego z maturzystów przynosiłam swoje pierwsze utwory i razem je opracowywaliśmy. Istnieją różne procesy tworzenia: jedni siadają do komputera, opierając się głównie na istniejących samplach, łączą fragmenty, kreując nową całość, drudzy
nucą melodię, nagrywając ją na dyktafon, a ja pozostałam wierna tradycyjnej formie, akompaniując sobie na pianinie. Jestem w tym względzie totalnie oldschoolowa. Zazwyczaj piszę muzykę do już istniejącego tekstu. Uważam, że świat dźwięków jest dużo bardziej pojemny od warstwy tekstowej. W muzyce istnieje przeogromne spektrum możliwości i gatunków. Możemy napisać balladę, bluesa, rock&rolla, disco, hip-hop, jazz itd. Gdy dostaję tekst, czytam go wielokrotnie, sprawdzając, jakie budzi we mnie emocje i z czym mi się kojarzy. Czekam, aż mnie zainspiruje i sprawi, że siądę do fortepianu. Taka forma tworzenia piosenek najbardziej mi odpowiada, ale nie zawsze tak było. Na samym początku śpiewałam sobie w wymyślonym języku, powszechnie określanym wśród artystów jako „norweski”albo „flamandzki”, czyli niezrozumiałym dla nikogo. Dopiero potem autorzy pisali dla mnie teksty. Tak było podczas tworzenia mojej debiutanckiej płyty pt. „Jadę w świat” (1981). Wszystko się zmieniło, kiedy zaczęłam śpiewać piosenki dla dzieci.

(…)

Rozmawiała Marta Ewa Wróblewska
Fot. Tomasz Kłos

Więcej w czasopiśmie „Świat Elit” nr 2/2023

Magazyn „Świat Elit” w wersji elektronicznej (PDF) kupisz TUTAJ