O walce o marzenia związane z muzyką, najnowszym albumie pełnym znanych piosenek w oryginalnych interpretacjach, nowatorskim podejściu do występów scenicznych, czerpaniu i dawaniu inspiracji oraz swoim miejscu na ziemi rozmawiamy z IMANY.
Nie od razu zostałaś piosenkarką, Twoja droga do tego zawodu była skomplikowana. Jakie były Twoje muzyczne początki?
Tak naprawdę jako dziecko nie sądziłam, że będę piosenkarką. Oczywiście chciałam zostać wokalistką, ale wydawało mi się, że nie mam na to zbyt wielu szans. Miało na to wpływ moje wychowanie. Mój tata był bardzo zdeterminowany, abym miała tak zwany szanowany zawód. Widział mnie w roli lekarki, prawniczki. Dlatego nie chodziłam ani na lekcje śpiewu, ani gry na pianinie czy innym instrumencie. Zajęło mi sporo czasu, zanim zaczęłam śpiewać. Nastąpiło to dopiero mniej więcej w wieku 23, 25 lat. Do wszystkiego doszłam sama, musiałam się nie tylko uczyć śpiewać, tworzyć muzykę, ale także samodzielnie odnaleźć pewność siebie. Początkowo nie miałam środków, żeby zostać artystką, dlatego zaczęłam od modelingu.
Miałaś okazję pracować dla wielu słynnych marek i projektantów mody na świecie. Jak wspominasz tamten czas
Zaczęłam w liceum w wieku 17 lat. Była to moja pierwsza praca. Początkowo chodziłam w pokazach haute couture we Francji, np. dla Yves’a Saint Laurenta. W końcu musiałam jednak opuścić dom rodzinny, zostawić rodziców i zamieszkać w Nowym Jorku na około 8 lat. W Ameryce w tym okresie zrobiłam wiele kampanii kosmetycznych. Stałam się bardziej fotomodelką niż modelką wybiegową. Dzięki tej pracy mogłam zarabiać pieniądze, podróżować. Nauczyłam się, jak chodzić, nosić wspaniałe ubrania, malować się i umieć się sprzedać. Nawet teraz jako artystka wykorzystuję te umiejętności. Ogólnie była to bardzo interesująca część mojego życia, ale jednocześnie czegoś mi brakowało. Po pewnym czasie zaczęło mnie to nudzić i coraz częściej miałam wrażenie, że używam w tej pracy zaledwie pięciu procent mojego mózgu. Modeling był dobrym sposobem, żeby wyjść z domu, wyjechać z mojego kraju, zarabiać pieniądze. Jestem osobą ciekawą świata, dlatego zdecydowałam się zostać modelką, a nie dlatego, że
mnie to pasjonowało.
Uprawiałaś z sukcesami również skok wzwyż. Nie myślałaś, żeby związać swoją przyszłość ze sportem?
Sport jest niezwykle wymagający, często dochodzisz do pewnego pułapu i już dalej nie jesteś w stanie. Jeżeli w danym momencie nie masz wydajności, by przejść na wyższy poziom, po prostu nie awansujesz. Podobnie jest w przypadku modelingu, kiedy twój telefon milczy, agenci nie naciskają, to wiesz, że to koniec. W okresie kiedy byłam modelką, jeszcze nie było Instagrama, portali społecznościowych, dzięki którym można lepiej kontrolować swoją karierę. Pozyskując tysiące obserwatorów, mamy większą szansę, by dłużej zostać w branży. Jednak z pewnych oczywistych względów kariery modelek i sportowców trwają dosyć krótko. Zaczęłam uprawiać skok wzwyż w wieku 10 lat, a skończyłam, mając 18. Poświęciłam na to połowę mojego dzieciństwa. Teraz mogę powiedzieć, że już wtedy podświadomie czułam, że nie chcę być sportowcem. Chyba byłam gotowa na zmianę. Myślę, że tak naprawdę moim powołaniem zawsze było śpiewanie.
Twoje artystyczne imię w języku suahili oznacza „wiarę”. Kiedy i dlaczego wybrałaś ten pseudonim?
Gdy zaczynałam pracować w USA, było bardzo wiele rosyjskich modelek o imieniu Nadia, więc żeby nie nazywano mnie Nadią numer 4, zostałam poproszona o wymyślenie dla siebie jakiegoś pseudonimu. Wtedy przypomniał mi się film z Eddiem Murphym Książę w Nowym Jorku. Pojawia się w nim głupiutka księżniczka o oryginalnym imieniu Imany, które bardzo mi się spodobało, i postanowiłam, że będę je używać. Kiedy rozpoczęłam karierę jako piosenkarka, zdecydowałam, że zachowam ten pseudonim z okresu modelingu. Uznałam, że nie chcę wpaść w jakieś zaburzenia osobowości, wymyślając kolejne imię.
Czy spotkałaś w swoim życiu ludzi, o których możesz powiedzieć, że zawdzięczasz im sukces?
Myślę, że w zawodach artystycznych nigdy nie robisz wszystkiego sam. Zawsze musi być ktoś, kto cię dostrzeże. Taką osobą jest mój producent. On pierwszy uznał, że mam interesujący głos, podczas gdy wielu innych ludzi z branży patrzyło na mnie jak na modelkę z dziwnym, nawet nieco przerażającym wokalem i zupełnie nie mieli na mnie pomysłu. On jedyny nie był przestraszony, docenił mój potencjał, podpisał ze mną kontrakt i sprawił, że stałam się najlepszą artystką, jaką mogłabym być.
Nie do przecenienia jest też rola bliskich. Mam pięć sióstr, ale jedna z nich szczególnie mnie wspierała. Chociaż przyznam, że cała moja rodzina była pomocna, zwłaszcza na początku. Nawet tata, który do dzisiaj nie jest zadowolony z tego, że jestem artystką i przy każdej okazji pytał, kiedy wrócę do college’u, tak naprawdę nigdy nie powstrzymywał mnie przed byciem piosenkarką i pozwolił mi iść własną drogą. Bardzo wspierający byli także znajomi, którzy przychodzili na moje pierwsze koncerty. Czasami śpiewałam tylko dla 20 osób, a 15 z nich to byli moi przyjaciele. Ale wszystko zaczęło się od tego jednego producenta, który uwierzył i zainwestował we mnie.
Kto Cię inspiruje?
Podziwiam wielu artystów, nazywam ich moimi guru. Inspiruje mnie np. Tracy Chapman i to, w jaki sposób czuje melodię, która wydaje się płynąć prosto z jej serca, bez zbędnego zagłębiania się w szczegóły techniczne. Uwielbiam Ninę Simone, która robi ze swoim głosem i piosenką, co tylko chce. Imponuje mi ich wolność artystyczna. Czasami, kiedy wychodzę na scenę, proszę o siłę Niny Simone i autentyczność Tracy Chapman.
Twój album „Voodoo Cello” zawiera wiele hitów sprzed lat w zupełnie nowych, zaskakujących interpretacjach. Czym się kierowałaś, wybierając utwory, i jak wyglądał proces powstawania płyty?
Część z tych piosenek kojarzy mi się z moim dzieciństwem, np. Wonderful life czy Total Eclipse of the heart. Przyznam, że chciałam się dobrze bawić przy tworzeniu tej płyty, ale jednocześnie zależało mi, żeby powstały zupełnie nowe wersje tych przebojów, przefiltrowane przeze mnie, mój styl itd. Na przykład I’m still standing Eltona Johna w oryginale jest szybkim utworem, a u mnie zaczyna się mrocznie, by następnie przejść w reggae. Bardzo lubię proces tworzenia nowego albumu, kiedy wizje, które mam w głowie, zaczynają przybierać muzyczne formy. To jest piękne, przypomina rodzicielstwo i obserwowanie dziecka, kiedy dorasta. Myślę, że chciałabym, aby coś brzmiało w określony sposób, po czym okazuje się, że zabiera mnie to gdzie indziej i powstaje coś zupełnie innego, niż zamierzałam. W pewnym momencie poddaję się temu i płynę z nurtem, przestaję być dowódcą całego procesu. To podoba mi się najbardziej. Kiedy mogę zaskoczyć sama siebie. Dlatego na płycie „Voodoo Cello” znane piosenki zaśpiewałam w zupełnie inny sposób. Jednocześnie, co jest równie istotne, w warstwie tekstowej poruszają one bliskie mi tematy. Uważam, że ten album mówi dużo o mnie, o tym, kim byłam, kim się stałam i kim chciałabym być w przyszłości.
Prawie cała płyta zawiera piosenki po angielsku. Nie myślałaś nigdy, by nagrać album po francusku?
Tak, rzeczywiście na płycie jest tylko jeden utwór po francusku. Prawdę mówiąc, uwielbiam piosenki śpiewane po angielsku, moja kariera rozpoczęła się w Ameryce i w większości piszę po angielsku. Moimi idolami są Tracy Chapman, Nina Simone, Bob Dylan. Myślę, że taka jest moja artystyczna natura, mimo że podobają mi się francuskie kompozycje. Nie wykluczam też, że być może kiedyś to się zmieni, ale jeszcze nie teraz.
(…)
Więcej w czasopiśmie Świat Elit 1/2022
rozmawiała Marta Ewa Wróblewska
Fot. Eugenio Recuenco
Bilety na koncert IMANY:
Magazyn „Świat Elit” w wersji elektronicznej (PDF) kupisz TUTAJ