O drodze do sukcesu, szczęśliwych zbiegach okoliczności, niezbędnych cechach potrzebnych, by spełniać marzenia, oraz zawodowych relacjach, które przerodziły się w przyjaźnie, rozmawiamy z Andrzejem Pągowskim, artystą grafikiem, autorem około dwóch tysięcy plakatów
Czy już jako mały chłopiec wykazywał Pan zdolności w kierunku plastycznym?
Tak, miałem talent do rysowania. Byłem dzieckiem wyjątkowo nieznośnym i trudnym, dlatego rodzice uważali, że gdy siądę z kredkami i papierem, to oni dzięki temu będą mieć więcej spokoju. Mój ojciec, człowiek starej daty, z domu z ziemiańskimi tradycjami, uważał, że samo rysowanie to za mało i już w bardzo młodym wieku zaczął mnie edukować muzealnie. Do dzisiaj pamiętam obraz, który zrobił na mnie ogromne wrażenie. Była to Bitwa pod Grunwaldem. Dla małego drobnego chłopca dzieło, którego nie można objąć jednym spojrzeniem i trzeba przejść wzdłuż kilkanaście kroków, żeby je zobaczyć, było czymś fascynującym. Do tego stopnia, że przeniosłem jego wierną kopię na papier. Niestety, zeszyt nie zachował się do dzisiaj, ale cała rodzina podziwiała mnie, że byłem w stanie odtworzyć go w takich szczegółach.
Wielokrotnie wspominał Pan, że wyjątkową postacią w Pana karierze był Waldemar Świerzy. Proszę powiedzieć, dlaczego to taka ważna osoba w Pana życiu?
Uważam, że miałem dwóch ojców: jednego, który mnie wychował, i drugiego, który mnie ukierunkował. Mimo że całe dzieciństwo malowałem, to dla mojego taty było zaskoczeniem, że zdawałem na Akademię Sztuk Pięknych. Właściwie mógłbym wydać książkę pt. Pągowski – zrządzenia losu, bo moim życiem kierowało wiele szczęśliwych przypadków. Zacząłem studiować malarstwo na poznańskiej uczelni artystycznej. Wtedy uczelnią zawiadywał Stanisław Teisseyre, do którego byłej żony (Teresy Pągowskiej) zaprowadził mnie kiedyś ojciec, by spytać, czy warto wysłać mnie do szkoły plastycznej. Rektor, gdy mnie zobaczył, to przyjął mnie jak syna. Uważał, że student pierwszego roku nie jest na tyle dojrzały, by świadomie podejmować decyzję o swojej przyszłości. Dlatego każdy z nas musiał przejść przez wszystkie pracownie i dopiero wtedy mógł wybrać, co mu najbardziej odpowiada. Dzięki temu trafiłem na wybitnych nauczycieli. Miałem zajęcia z tkaniny u Magdaleny Abakanowicz, malarstwo u Tadeusza Brzozowskiego i Stanisława Teisseyre’a, sztuki konceptualne u Antoniego Zydronia, grafikę u Lucjana Mianowskiego i Stanisława Fijałkowskiego. Nie pamiętam, do kogo chodziłem na rzeźbę, ale pani stwierdziła, że nie nadaję się do tego. W tamtym czasie trafiłem również do pracowni plakatu Waldemara Świerzego i poczułem, że to jest to. Szybko przeszliśmy na ty i on w pewnym momencie powiedział mi bardzo ważne słowa: Odpuść sobie to malarstwo. Gdyby on wtedy nie zaraził mnie tą pasją, to moje życie wyglądałoby zupełnie inaczej. Dlatego mówię, że urodziłem się 19 kwietnia 1953 roku jako człowiek, a u niego na warsztatach jako grafik i artysta.
(…)
Więcej w czasopiśmie „Świat Elit” nr 2/2023
rozmawiała i fotografowała: Marta Ewa Wróblewska
Magazyn „Świat Elit” w wersji elektronicznej (PDF) kupisz TUTAJ