
Rozmowa z Lorą Szafran, jedną z najwybitniejszych polskich wokalistek jazzowych
Jak rozpoczęła się pani kariera wokalna?
Trudno odpowiedzieć jednym zdaniem, kiedy nastąpił ten moment. Już w czasie studiów muzycznych w Katowicach w latach 80. spotkałam muzyków, z którymi współpracowałam. Potem nagrałam swoje pierwsze płyty, wygrywałam festiwale. Myślę jednak, że pierwszy poważny sukces komercyjny to Festiwal Piosenki w Sopocie w 1990 roku, kiedy zdobyłam Bursztynowego Słowika i Grand Prix. Po tym wydarzeniu nawet pan sprzedający warzywka na bazarku koło mojego bloku wiedział, jak mam na imię.
Śpiewa pani w Polsce i na świecie. Dla jakiej publiczności śpiewało się pani najlepiej?
Każdy koncert jest inny. Ale z pewnością, wracając pamięcią do ostatnich moich występów, mogę stwierdzić, że publiczność ze Wschodu, z Rosji, gdzie grałam w zeszłym roku, należy do najbardziej empatycznych. Oni słuchają w ciszy do „bólu”, by zaraz potem wyrazić niesamowitą spontaniczność. Niektórzy nawet płaczą. Takie emocje są naprawdę rzadkością w dzisiejszym świecie.
Gdyby dzisiaj spotkała się pani z kimś, kto nigdy nie słyszał jazzu, jak by pani opowiedziała mu ten rodzaj muzyki?
Jazz to wolność wypowiedzi w muzyce. Każdy człowiek, który nigdy się z tą muzyką nie zetknął, może znaleźć swój ulubiony styl. Bo jazz, tak jak nasze życie, wciąż ewoluuje. Zatem można znaleźć „swój jazz” i to może być dixieland, swing, bebop, funky, jass itd.
Więcej w numerze